Strona:Maria Reutt - W cygańskim obozie.pdf/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na mój rozum — odezwał się obcy — to tę panią należałoby tu ostawić. Jeśli jeszcze nie skonała, to już jej niewiele brak; lepiej jej tu będzie umierać, niż na trzęsącym wozie.
Maciejowa chciała jeszcze coś mówić, ale mąż nie dał jej przyjść do słowa.
— A co z chłopcem poczniemy? — spytała żona — przecie go tak nie rzucimy na drodze.
— Wozić go też po świecie nie myślę — odparł mąż. — Mało mam swoich do wykarmienia?
— Śpi mocno, to go zostawcie przy matce — odezwał się podróżny — niech śpią razem, lepiej im będzie ze sobą niż każdemu zosobna.
— Jakże tak te chudzięta rzucać... — odezwała się kobieta.
— Cicho tam — zawołał mąż — rób co ci każę i basta.
Ułożono więc śpiącego Jurka obok matki, litościwa kobieta otuliła ich pledem i nic nie mówiąc już nikomu, położyła przy śpiących kawał chleba i butelkę z mlekiem.
Gdy złote słońce sierpniowego dnia zajaśniało ponad ziemią, pierwsze jego promyki padły na leżącą nieruchomo kobietę i przytulonego do jej boku jasnowłosego chłopczyka.
Byli sami, zupełnie sami, szumiały tylko ponad nimi stare jodły, a wdali turkotał wózek Macieja.
Jurek nie wiedział, jak długo spał, obudziła go jakaś mała muszka, co mu na nosku usiadła i łaskotliwie zaczęła po nim w prawo i w lewo chodzić. Chłopczyk spędził ją raz i drugi, ale uparte