szę. Jakoż zaraz po obiedzie pobiegłem do biura i lekko nacisnąwszy klamkę znalazłem się we drzwiach.
Pan, który był w tej chwili przyszedł, poskładał papiery, obejrzał pod światło pióro, usiadł i wyciągnął rękę.
— Kwit!
Ognie buchnęły na mnie.
— Ja tylko proszę pana, tak...
Lecz pan trzymał wyciągniętą rękę.
— Kwit! — powtórzył.
Nie miałem rzecz prosta kwitu.
Wtedy pan rozgniewał się i rzekł:
— Cóż u licha! Powiedziałem, że się bez kwitu nie wydaje fantów!
— Kiedy to nie fant proszę pana, tylko mój zegarek...
Popatrzał na mnie z wspaniałą mieszaniną gniewu i pogardy, potem trzasnął ręką w leżące przed nim papiery.
— Proszę mnie tu nie nachodzić! Nie przeszkadzać! Powiedzieć w domu, żeby kto starszy przyszedł z pieniądzmi i kwitem.
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/205
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.