Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pokój był prawie pusty. Jakiś pan spojrzał na mnie od biurka przy oknie i zapytał:
— A czego to?
Ukłoniłem się zmieszany niewymownie.
— Nic, proszę pana, tylko tu jest mój zegarek...
Pan wyciągnął rękę.
— Kwit?
Nie miałem kwitu.
— Bez kwitu się nie wydaje.
Ukłoniłem się raz jeszcze i wyszedłem w sienie, a że nikogo tu nie było, przytuliłem się do drzwi i słuchałem.
Byłem pewny, tak jest, byłem zupełnie pewny, że przez te drzwi zamknięte przenika do mnie szept mego zegarka. Trząsłem się ze wzruszenia aż do szpiku kości, a łzy, jak grad, leciały mi po twarzy.
We wtorek wracałem ze szkoły z ogromną pałą z łaciny, i z boską nadzieją w duszy, że znów ten drogi szept usły-