Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ukłoniłem się i wyszedłem zawstydzony, z głębokiem wzruszeniem w duszy. I teraz bowiem byłem pewny, żem słyszał szept mojego zegarka.
Odtąd wszakże nie śmiałem wchodzić do biura, tylko stawałem w sieni. Nic wprawdzie stamtąd nie mogłem widzieć ani słyszeć, ale byłem blizko, w tym samym domu, gdzie zegarek.
Pewnego wszakże dnia podszedł do mnie stróż i rzekł:
— Tu nie wolno wystawać pode drzwiami! Jak interes, to wejść, a jak nie, to nie zastąpiać!
Cofnąłem się zmieszany. Nazajutrz siadłem na kamiennych schodkach, które prowadziły z ulicy do sieni i patrzyłem w okna. Twardo tu było i niewygodnie, ale przecież i tak bliżej zegarka niż w domu.
Czas szedł i zrobiło się lato. I znów szedł i zrobiła się jesień.
Wietrzna była, zimna, słotna.