i motyką poubijałby, jak te myszy polne. A to i dziwotyby nie było. Tyla gąb, pani moja, a wszystko mu na ręce patrzy, że to gruntu nijakiego nie było, ino ten grosz wyrobny... — Ścisnęła wązkie ramiona i skuliła się w sobie, jakby teraz jeszcze uczuwając ów strach dzieciństwa swego.
Była w tej chwili tak drobna, tak pod płachtą swoją siwą schowana, tak wtulona między kamienie szare, że istotnie wyglądała jak nędzna mysz polna. Żywość spojrzenia jej modrych oczu uwydatniała jeszcze to podobieństwo.
— A wiecie, pani, co ja wam powiem? — rzekła nagle, wysuwając z ramion małą swoją głowę. — To matuś niczego tak nie „lutowali“ przy skonaniu, — że im się to zara na „zwiesnę“ po onej zimie zmarło, — jako tego, co mnie na tym tu świecie ostawiają bez koszuli... To ich taka żałość przede śmiercią ścisła, że tej duszyczki nijak ze siebie puścić nie mogli. Już ich i na prostą słomę kładli, i dziewięciornikiem kadzili — nic! Dopiż im się kuma zabożyła, bo jak tyluśko skonają, zara z nich płachtę ściągnie i mnie koszulinę zrządzi, dopiż to sobie do serdca wzięli, dopiż „ciutko“ skonali.
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/30
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.