gwiezdnem niebem, potłumion nocną ciszą. Powietrze było jakieś gęste, lepkie. Ciepłym tchem bagien, to znów dreszczem rwane, jakby w nie dmuchała febra.
Zaniosły się od czasu do czasu wielkodrzewy górnym, krótkim szumem, od wierzchoła do wierzchoła lecącym, ale wnet szum się urywał, spadał i grzęznął w bezruchu. Na gołoborzu[1] rozpalono ognie, iż wielkie, zjadliwe komary chmurami leciały na nas, ale nie gotowano posiłku.
Ludzie, zmordowani skwarem i pośpiesznym całodziennym marszem, upadli w sen kamienny. Inni czyścili broń, insi pogrążeni w sobie milczeli rozciągnięci u ognia. Gęsto rozstawiona pikieta[2] obwoływała się czujnie.
Ciężko było na duszy, ciężko i piersiom dyszeć.
Ot, jakby te pyły nad gościńcem wzbite, zasypały nam gardła i piersi. Takiego przygnębienia u żołnierza nie widziałem jeszcze przed żadną batalją.
Aż buchnął gniew z tej ciszy drętwej, z tego dławiącego oczekiwania buchnęła żądza odwetu i ta nienawiść do nieprzyjaciela, która żołnierza straszliwym w walce czyni. Zrywali się ludzie od ognia z klątwą, z zaciśniętemi pięściami, i w paroksyzmie wściekłości w bór biegli, nie mogąc pohamować gorączki, która ich paliła.
Porucznik Jaczynowski na własne ryzyko chciał