Strona:Maria Konopnicka - Hrabiątko; Jak Suzin zginął.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

formować wycieczkę nocną na Staciszki. Ochotników nie brakło. Z największym trudem ledwośmy go z Birsztejnem od tej imprezy odwiedli.
Suzina nie było przy nas na tę porę.
Na drugim końcu boru, od strony błot, u ogniska z kosynierami siedział, których szczególnie umiłował sobie.
Nie mówił do nich inaczej, jak: »Dzieci«. Imiona ich znał, po litewsku do nich gadał, wiedział, który z jakiej wioski i z jakiej sadyby.
— Hej — wołał — Wejmery! Szałtupie! Panżyszki! Widgajły, Kreszczany! Kulwiecie moje!...
A ów naród śmiał się do niego jasnemi oczyma, jakoby do słońca. Kochali go nad wszelkie powiedzenie.
I teraz gwarno tam u nich było i rozgłośnie przy stosie płonących bierwion smolnych.
Stary Jurkszta śpiewał jakąś pieśń odwieczną, która topiła w rzewności te twarde osierdzia[1], a ciemny płomień buchał w surowych, nieruchomych twarzach.
Rumieniało niebo na wschodzie, kiedy się Suzin od ogniska podniósł.
— No, dzieci! — rzekł. — Naśpiewaliśmy się dziadom i pradziadom w cześć, pogrzali serca u tego świętego ognia, przytulili się do tej matki-ziemi, a teraz będziemy się bili za nią. Za jej wolność. Za jej życie. Za jej miłowanie. Amen.

— A-men! — odgrzmiały setne głosy. Grzmot ich huknął po boru, jak burza.

  1. Osierdzie, błona otaczająca serce.