niech zaufanego pchnie. W dwa ognie musimy ich wziąć. Prędko, prędko, prędko!...
I, odprawiwszy adjutanta, do lunety się rzucił.
Jakoż istotnie dał się widzieć teraz ruch niezwykły. Ciężka kurzawa na trakcie to zbijała się w grube kłęby, to znowu dzieliła. Pomiędzy nią a punktem, oznaczającym karczmę, unosiły się i przepadały małe chmurki pyłów za latającymi konno oficerami od sztabu do wojska.
Nagle wielki słup pyłów, który wieczorna rosa już była nieco przybiła do ziemi, dźwignął się znów potężnie, skłębił, naprężył, wydłużył, rozerwał i lewem skrzydłem wstecz ku borom powiał.
— Otoczyć nas chcą — szepnął Suzin wzruszonym głosem. — Borami obejść...
Zmełł jakąś klątwę w zębach i, skoczywszy z kopca, biegł ku kosynierom.
A już zapadła krótka noc czerwcowa. Ozwały się błota rozgłośnym rechotem żabim, buchnęły oczerety[1] różnojęzyczną wrzawą nawodnego ptactwa, które, ruszone obozowym gwarem, polatywało niespokojne, krzykiem, świstem, buczeniem oznajmując trwogę. Zapadły wreszcie wrzaskliwe stadka po wyżarach[2], po oparzeliskach[3], acz i stamtąd szyły powietrze przenikliwe głosy bąków, nurów, kruków.
A bór milczał.
Niemo stał w głębokościach swoich pod bez-