Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co, tak późno?… Pan już w łóżku.
— To nic, przyjmie nas!
I nie pukając nawet, wpadłem do sypialni.
— Cóż ty, warjacie, niezadługo o północy zaczniesz przychodzić… Dobrze żem jeszcze nie zasnął… A gdzieście przez dwa dni przepadli?… — Jeździliśmy po karpia dla pana.
— Powarjowali, dość mam jednego… choć prawdę powiedziawszy boję się… jakoś osowiał od wczoraj.
— Przywieźliśmy panu gościa.
— Gościa?
— Nie gościa… Ach, ja nie umiem przygotowywać… choć kazali mi, zresztą, co to, wszak radość… od radości się nie umiera! Więc poprostu… Genia odnaleźliśmy… Panie Eugenjuszu, wyjdźcie!
Drzwi się otworzyły, Genio wpadł blady i drżący, rzucając się na kolana przy łóżku pana Turzyńskiego.
— Dziaduniu!… Ojcze mój!…
Starzec objął rękoma szyję Genia, przycisnął do serca i pozostali tak w długim, długim uścisku, w pokoju drżał tylko szept:
— Synu mój!… dziecko moje!…
Skoczyłem do przyległego saloniku, Elek stał wprost drzwi sypialni i płakał.
— Czegóż ty beczysz?