Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Pomimo skruchy i obietnic poprawy wszystkich winowajczyń, nie obyło się bez zmniejszenia stopni ze sprawowania, a co za tem idzie wyjaśnień dawanych rodzicom, a stąd wstydu oraz narażania się na wymówki i kpiny.
Przykre to przejście nie wpłynęło jednak tak dalece na Wańdzię, aby powstrzymać ją od powziętego tak dawno zamiaru podsłuchiwania w czasie sesji, odbytej pomiędzy przełożoną a profesorami w końcu roku szkolnego.
Z biciem serca wyczekiwała zaśnięcia dozorującej nauczycielki i koleżanek. Lorcia ostrożniejsza od niej, przestrzegła ją jeszcze przed uśnięciem. — Lepiej daj pokój, jeszcze który z nauczycieli wyjdzie z sali obrad, będzie przechodził koło korytarzyka i zobaczy cię.
— Przecie będzie ciemno.
— Wśród ciemności będzie się bielił twój szlafroczek.
— To okryję się dużym czarnym pledem Oleńki.
— Chyba.
Wpół do jedenastej było, gdy wzruszona bardzo, podniosła się Wańdzia z łóżka i otulona w czarny pled zmierzała ku korytarzowi. Dziwnie a niespokojna; wiedziała, że podsłuchiwanie jest rzeczą niską i brzydką, ogarniał ją niesmak wobec samej siebie, a przytem strach niewypowiedziany przed możliwą, nieoczekiwaną, a przykrą niespodzianką. Wdrapała się jednak na kosze, oparła o drzwi i ciekawy wzrok zapuściła w głąb jasno oświetlonego salonu.