Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę pani — odezwała się w tej chwili Wańdzia, która zdrowsza i wytrzymalsza od innych panowała dotąd nad sobą, choć blada jej twarz i podkrążone oczy wskazywały, że i jej nie było dobrze. — Proszę pani, one nie powinny mieć zmniejszonego sprawowania, tylko ja… Ja dostałam od cioci Samosieczyny koszyk różnych prowjantów, ukryłam go w schowanku i tej nocy namówiłam je, żeby…
— Proszę pani, to nie tylko sama Wańdzia winna… o jej, jej, jak mi niedobrze… My także… oj nie wytrzymam… Ja pierwsza radziłam, żeby schować koszyk na koryta… o jej, jej, jak mnie mdli… na korytarzyku.
— Ślicznie spisała się moja kochana czwarta klasa, którą innym za przykład dawałam. Jakieś tajemne hulanki, tu na pensji, to nie do uwierzenia! Czego się po was spodziewać można, gdy tak zaczynacie!
— Ja wiem, że to niedobrze… o jak mi niedobrze!
— Potem się rozmówimy, teraz otulić się w kołdry i marsz do infirmerji, bo obudzicie koleżanki z wszystkich sypialni, tak jak te rozbudziłyście.
I opuściło sypialnię sześć towarzyszek wesołej uczty; śmiech koleżanek płynął za niemi, gdy tak szły szeregiem, pootulane w kołdry, skulone, skrzywione i stękające. Maniusia Skorupska usiadła na łóżku i zawołała za niemi z Ignacym Krasickim: »Miłe złego początki, lecz koniec żałosny«.