Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gienia nie wróciła jeszcze z podróży morskiej do stolicy Inflant, kiedy z pobliskiego łóżka rozległy się stękania. Wala siadła na pościeli, wpół zgięta.
— Oj, nie wytrzymam, nie wytrzymam!
— Co, i tyś chora?
— Takie mam boleści.
— Lorcia także — odezwała się jedna z rozbudzonych koleżanek — a Oleńka już z kwadrans jak wyszła z sypialni, mówiła, że jej strasznie niedobrze.
— Boże miłosierny, czy to nie jaka epidemja, czyście się czem struły.
— O Boże, Boże, to ja może umrę — zapłakała nagle Tola.
— To, proszę pani, chyba po tej kiełbasie z kapustą, co była na obiad, — odezwała się Maniusia Skorupska, uczennica VI-tej klasy.
— E, ja przypuszczam raczej, że one musiały poczęstować się czemś niezdrowem, bo z innych klas żadna nie choruje, tylko czwartoklasistki.
— Nie wszystkie, Dosia śpi spokojnie.
— Bo nie mogłyśmy się jej dobudzić, — wyrwała się Pola.
— Jakto dobudzić? kiedy?
— Et nic.
— Coś się tu święci. Teraz pójdę dla was po lekarstwa, a potem do infirmerji i śledztwo! Zdaje mi się, że tu sześć serdecznych przyjaciółek będzie miało zmniejszone sprawowanie!