Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na środku pokoju stał olbrzymi stół, pokryty poważnem zielonego koloru suknem. Dla imponującego mebla usunięto pod ścianę kanapy i krzesła i wyniesiono szafę z antykami z pod drzwi korytarzyka.
»Ciało pedagogiczne« zebrało się w komplecie. Znakomity profesor historji polskiej gładził swą wspaniałą kruczą brodę siwiejącą zlekka, nadającą mu podobieństwo do Stefana Czarnieckiego, i porozumiewał się od czasu do czasu głębokim basem z profesorem literatury polskiej, brunetem z wąsikami, ze stałą swą wielką kokardą krawatu. Profesor historji powszechnej zanurzył szyję w kołnierzyk, aż mu bujne kędziory opadły na tużurek, i patrzał zamyślonemi, smutnemi oczyma z poza złotych okularów. Pan matematyk szarpał nerwowo wąsy i przerzucał czuprynę z prawego na lewe ucho, słuchając z największem skupieniem z gronem zebranych profesorów i nauczycielek przemowy przełożonej, dowodzącej konieczności owładnięcia rozprzężeniem, wkradającem się od pewnego czasu w mury zakładów szkolnych.
Skończyła. Wokoło stołu rozbrzmiał chór wykrzykników, przyznających słuszność słowom przełożonej. Wtem podniósł się profesor nauk przyrodniczych. Długą chwilę stał, panując swą wysoką, szczupłą postacią nad siedzącem gronem i przecierając okulary, wreszcie odchrząknął i rozpoczął.
— Zgóry przeświadczony jestem, że niewielu znajdę zwolenników między szanownymi kolegami,