Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

która rycerza swego na pożarcie niedźwiedziom wydała.
Lili czuła się już bardzo zmęczona, gdy niebo na wschodzie poczęło przybierać tony jaśniejsze, perłowe, potem poorało się w smugi purpury i fioletu, wreszcie rozzłociło się nagle, uwydatniając kontrast ozimin, zlekka wysrebrzonych szronem, i miedz o niezdecydowanym ciemnym kolorze. Lili nie odrywała oczu od tego codziennego, a tak potężnego, tak rzadko obserwowanego przez nią zjawiska. Tarcza słoneczna wychylała się ponad horyzont, coraz większa, jaskrawsza, ukazała się półkolem w wieńcu promieni, rozsuła w srebrnych szronach migotliwe brylanty, obramowała złotą wstęgą grupy drzew, rozmigotała się w kałużach, aż wypłynąwszy w całości, znalazła się poza polną gruszą, która na jej tle wyglądała jak misterna wystrzyganka z czarnego papieru. W przydrożnych zaroślach nieśmiała dotąd, jękliwa uwertura ptasząt zamieniła się w chór zgiełkliwy, a jednak zgodny. Jakby zmęczona obserwowaniem cudu natury, uczuła Lili w tej chwili takie wyczerpanie i senność, że przygarnęła się do niedźwiedzia, uchwyciła obu rękoma jego kudeł, i szła tak, nieledwie niesiona, kołysząc się zlekka na karku zwierzęcia. Jak długo pozostała uśpiona w tych dziwnych warunkach, nie wiedziała. Obudził ją turkot i brzęk żelastwa. To chłop jakiś jechał lichym wózkiem, na którym leżały dwa pługi. Widocznie już od dłuższej chwili obserwował niezwykłe zja-