Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wisko, na twarzy bowiem miał zabobonne przerażenie i krótko trzymał konia, który strzygł uszyma. Lili uśmiechnęła się i powitała go w imię Boże po białorusku. Odpowiedział z widoczną ulgą.
— A panienka skąd ma tego niedźwiedzia?
— Z lasu, jak wszystkie.
— Oswojony od małego?
— A tak.
— Ładnie wam z sobą do pary.
Zaśmiał się i pogonił konika, wiele razy jednak oglądał się jeszcze i kręcił głową ze zdumieniem.
Potem szło dwóch robotników; na widok niedźwiedzia zeszli ostrożnie do rowu, a gdy jeden z nich go minął, puścił za nim kamień. Nik mruknął z nieukontentowaniem, a Lili wyjęła rewolwer i pogroziła nim w stronę atakujących.
Potem przejechał znowu wózek z dwojgiem ludzi, ale zarówno chłop jak baba spali, kiwając się na wszystkie strony, tak że panna z niedźwiedziem przesunęła się niespostrzeżona.
Potężna, zbita masa drzew zalegała już horyzont jak długi i szeroki, gdy na drodze, wynurzającej się z tajemnic pełnej puszczy, wyjechał furgon, wiozący kilkunastu żydów do Białegostoku. Lili nagle ogarnęła chęć żartu, zeskoczyła do rowu, zachęcając Nika, by szedł za nią: stoczył się ciężko jak kłoda i legł w trawie, widocznie rad ze spoczynku. Dopiero gdy furgon był już o kilkanaście kroków, gwizdnęła znacząco i pchnęła niedźwiedzia na drogę. Wychylił nad rów swój łeb potężny