Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Timirasiewa, przez salon, pełen jakichś tajemniczych blasków, kładących się na ścianach i posadzce od wielkich okien przysłoniętych kwiatami i luster… otworzyła drzwi werandy. Niedźwiedź szedł za nią posłuszny.
Owiał ją chłód i upoiło powietrze przesiąknięte zapachem bzów. Wydało jej się, że jest przeraźliwie ciemno, więc objęła ramieniem szyję niedźwiedzia, zarzucając na niego część kaukaskiej peleryny i szła z zapartym tchem świerkową aleją, ale gdy minąwszy ją, znalazła się na ścieżynie objętej gęstemi krzakami leszczyny, wśród której słowiki wyśpiewywały zgodny kwartet, obawa poczęła ustępować. Niebawem też srebrne lustro sadzawki, w której przeglądały się miljony gwiazd, rozjaśniło krajobraz. Lili wyprostowała się i z lubością objęła okiem tajemniczy, cichy park. Wyszli na pokrywającą torfowiska łąkę, która uginała się pod ciężkiemi krokami niedźwiedzia. Prosta kwadratowa tafla wody, powstała po wybranym torfie, wyglądała jak płyta czarnego marmuru, wypolerowanego olśniewająco. Na lewo błędny ognik migotał z miejsca na miejsce.
— Moglibyśmy zapaść się na tej łące — pomyślała Lili, przypominając sobie spłowiałą fotografję młodego Kieniewicza, który w tych okolicach zapadł na wieki w oczach ojca.
Skierowała Nika na skraj łąki, którą szli z pół godziny, aż da traktu. Tu odetchnęła już swobodniej, bielił się on wyraźną wstęgą wśród kamieni,