Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

klasy na św. Michał roku dwódziestego dziewiątego dostałem, przejął mnie strach inny, zaraz na pierwszéj godzinie matematyki. Sam widok profesora Buchowskiego napełniał nas obawą i respektem, tych osobliwie, którym cyfry i linie z oporem do głowy wchodziły. Gdy drzwi do klasy otworzył, wszystko ucichło od razu, każdy siedział spokojnie, a niepewni siebie na bok się odwracali i tylko koryfeusze matematyczni spoglądali nań śmiało, nie lękając się nawet złowrogich czasem jego krzyków. Jeśli było jakieś trudne twierdzenie, którego znaczna część klasy nie umiała, zdarzało się czasami, ile sobie przypominam, że wybijano jednę lub dwie szyby, bo przeciągów dbały o zdrowie swoje profesor nie znosił i z klasy wychodził. Cała godzinę przesiedział zwykle na katedrze, zimą w płaszcz zawinięty, mając przed sobą otwartą tabakierkę, z któréj raz po raz brał szczypty do nosa. Miał zawsze w każdéj klasie kilku takich prymusów, którzy dowodzili albo rachowali naprzód przy tablicy; inni musieli potem powtarzać; gniewał się srodze profesor, gdy trafił na nieuka, wykrzyczał czasem niemiłosiernie, rzadko jednak, nawet w kwarcie, dał baty; ale gdy się przekonał, że bardzo tępa głowa, nie wyrywał go jnż więcéj, i tak zwykle bywało kilkunastu w klasie, którzy przez cały rok niemal odgrywali rolę niemych świadków. Zdolniejsi nauczyli się bardzo wiele i gimnazyum poznańskie wydało za Buchowskiego niemało tęgich — jak to mówią — matematyków, którzy przez całe życie poczuwali się potem do wdzięczności dla niego za to, co ze szkólnych czasów byli mu winni. Sam nie tylko znał gruntownie naukę swoją, ile jéj w gimnazyum poezc trzeba, l okazał się uczonym matematykiem, wydając tutaj dwódziestego drugiego roku, w obydwóch językach, dzieło o Wyższéj analizie, czyli o ra-