Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pania mogły ostatecznie być łkaniem). Płacz nie sprawia mi przykrości, owszem, mogę płakać ile kto zechce, tylko że z tego łapię wściekły katar. To wywołuje przekrwienie błony śluzowej; w dwie doby po tem wyglądam na starą pijaczkę i trzeba mi całych dni inhalacji, aby moje struny głosowe zaczęły funkcjonować. Pewien uczeń Cottarda, uroczy człowiek, leczył mnie na to. On głosi aksjomat wcale oryginalny: „Lepiej zapobiegać niż leczyć“. I aplikuje mi do nosa maść, zanim się zacznie muzyka. To jest radykalne. Mogę płakać jak cały tuzin matek które straciły dzieci, ani cienia kataru. Czasem trochę zapalenia spojówek, ale to wszystko. Skuteczność absolutna. Bez tego nie mogłabym nadal słuchać Vinteuila. Nie wychodziłam z bronchitu.
Nie mogłem się wstrzymać aby nie wspomnieć o pannie Vinteuil.
— Czy nie ma tu córki autora — spytałem pani Verdurin — i jej przyjaciółki?
— Nie, właśnie dostałam depeszę — rzekła wymijająco pani Verdurin; musiały zostać na wsi.
Miałem przez chwilę nadzieję, że nigdy nie było o tem mowy aby opuściły wieś i że pani Verdurin zapowiedziała przedstawicielki autora jedynie poto, aby korzystnie nastroić wykonawców i publiczność.
— Jakto, więc nie było ich nawet popołudniu