Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi czego przebaczać. Zrobiła się bardzo łagodna. Ale poza jej smutną i zmęczoną twarzą gromadziła się tajemnica. Wiedziałem, że nie może odejść bez uprzedzenia mnie; zresztą nie mogła ani tego pragnąć (za tydzień miała przymierzać suknie Fortuny’ego) ani uczynić tego bez uchybienia przyzwoitości, gdyż matka moja wracała z końcem tygodnia a ciotka Albertyny również. Skoro niemożliwe było aby odeszła, czemu powtórzyłem jej kilkakrotnie, że pójdziemy jutro razem obejrzeć szkła weneckie (które chciałem jej ofiarować) i z ulgą usłyszałem z jej ust potwierdzenie tego projektu? Kiedy mogła mi powiedzieć dobranoc i kiedym ją ucałował, nie zrobiła jak zawsze, odwróciła się — było to ledwo w kilka chwil po momencie, kiedym pomyślał o tej słodyczy, że ona mi użycza co wieczór tego, czego mi odmówiła w Balbec — nie oddała mi pocałunku. Możnaby rzec, że, pokłócona ze mną, nie chce mi okazać czułości, która mogłaby mi się wydać później fałszem przeczącym tej zwadzie. Możnaby rzec, że ona zestraja swoje postępki z tą zwadą, ale zachowując miarę, bądź aby jej nie stwierdzać, bądź że, zrywając stosunki fizyczne, chciała mimo to zostać ze mną w przyjaźni. Pocałowałem ją wówczas jeszcze raz, przyciskając do serca mieniący się i złocisty lazur canale grande, oraz sparzone ptaki, symbol śmierci i zmartwychwstania. Ale po raz drugi Albertyna cofnęła się; zamiast