Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi oddać pocałunek, usunęła się z jakimś instynktownym i wróżebnym uporem zwierząt czujących śmierć. To przeczucie, które zdawała się wyrażać, udzieliło się mnie samemu i napełniło mnie takim lękiem, że kiedy Albertyna oddaliła się ku drzwiom, nie miałem siły dać jej odejść, odwołałem ją.
— Albertyno — rzekłem — mnie się wcale nie chce spać. O ile nie jesteś śpiąca, mogłabyś zostać jeszcze trochę, jeżeli chcesz, ale nie zależy mi na tem, a zwłaszcza nie chciałbym cię męczyć.
Miałem uczucie, że gdybym ją mógł rozebrać i mieć ją w białej nocnej koszuli, w której zdawała się różowsza, cieplejsza, w której bardziej drażniła moje zmysły, pojednanie byłoby pełniejsze. Ale wahałem się chwilę, bo błękitny obrąbek sukni stroił jej twarz pięknością, blaskiem, niebem, bez których wydałaby mi się twardsza. Wróciła wolno i rzekła z wielką słodyczą i wciąż z tą samą przybitą i smutną twarzą:
— Mogę zostać ile zechcesz, nie chce mi się spać.
Odpowiedź jej uspokoiła mnie, bo dopóki była ze mną, czułem że mogę liczyć na przyszłość; kryła również przyjaźń, posłuszeństwo, ale jedynie pewnego typu, ograniczone niejako tym sekretem, którego szukałem poza jej smutnem spojrzeniem, poza zachowaniem się zmienionem nawpół mimowoli, nawpół zapewne poto aby je z góry zharmonizować z czemś czego nie wiedziałem. Zdawa-