Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kość, rozmach, miękkość, życie wykonania. Włosy te tem bardziej podkreślały ożywiony zarys i jakby obrotowy ruch gładkiej i różowej twarzy, lśniącej i matowej jak malowane drzewo. I przez kontrast z tym nadmiarem plastyki, a także przez harmonję łączącą z nią te meble, dostrajającą jej pozę do ich kształtu i celu, pianola nawpół zasłaniająca Albertynę niby organy, szafy biblioteczne i cały ten kąt pokoju, zdawały się już tylko oświetlonem sanktuarjum, żłobkiem tego anioła muzyki, dzieła sztuki, które za chwilę, mocą słodkiej magji, miało się wyrwać z niszy i wydać moim pocałunkom swoją szacowną i różową substancję.
Ale nie, Albertyna nie była wcale dla mnie dziełem sztuki. Wiedziałem, co to jest podziwiać kobietę artystycznie, znałem Swanna. Sam z siebie zresztą — bez względu na to o jaką kobietę chodziło — byłem do tego niezdolny, nie posiadając w żadnej mierze zmysłu zewnętrznej obserwacji, nie wiedząc nigdy czem jest to co widziałem. Z zachwytem patrzałem, kiedy niegdyś Swan wznosił dla mnie do godności artystycznej kobietę, która mnie się zdawała nijaka, porównując ją, jak lubił dwornie czynić przy niej samej, do jakiegoś portretu Luiniego, odnajdując w jej toalecie suknię lub klejnoty z obrazu Giorgione. Nic podobnego u mnie. Rozkosz i przykrość czerpane z Albertyny nie siliły się dosięgnąć mnie okrężną drogą smaku i inteligencji; a nawet, aby rzec prawdę,