Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ce świętej Cecylji. Jej szyja, której krąg widziany z łóżka, był pełny i tęgi, na tę odległość i pod światłem lampy zdawała się różowsza, mniej różowa jednak niż nachylona profilem twarz, której spojrzenia moje, wychodząc z samych głębin mnie, nabrzmiałe wspomnieniami i żądzą, przydawały tyle blasku, takie nasilenie życia, że jej zarys zdawał się unosić i wirować z taką samą magiczną niemal siłą, co owego dnia w hotelu w Balbec, kiedy mój wzrok mącił się od nadmiernej żądzy ucałowania jej; przedłużałem każdą płaszczyznę poza to com mógł z niej widzieć i pod tem co mi ją skrywało a co mi dawało lepiej jeszcze czuć plany tych płaszczyzn: — powieki, nawpół zamykające jej oczy, włosy, skrywające część policzków. Oczy jej błyszczały, jak w rudzie, w której tkwi jeszcze opal, błyszczą jedyne dwie gładkie płytki, bardziej lśniące od metalu, będące pośród ślepej materji niby skrzydła motyla włożonego za szkło, skrzydła z jedwabiu lila. Jej czarne i kędzierzawe włosy, układające się rozmaicie w miarę jak się odwracała aby spytać co ma grać — to jakieś wspaniale skrzydło, z ostrym szpicem, szerokie u podstawy, czarne, pierzaste i trójkątne, to plotące rzeźbę swoich puklów w gruby i nierówny łańcuch, pełen wzgórz, bruzd, przepaści — w swojem bogatem i kapryśnem zwichrzeniu zdawały się przewyższać rozmaitość natury i odpowiadać raczej marzeniu rzeźbiarza, który piętrzy trudności, aby uwydatnić gib-