Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiedym zaczynał patrzeć na Albertynę jak na cudownie patynowanego anioła muzyki z którego posiadania byłem dumny, niebawem stawała mi się obojętna, rychło nudziłem się przy niej. Ale te chwile trwały krótko; kochamy tylko to, w czem ścigamy coś niedostępnego; kochamy jedynie to czego nie posiadamy, a ja wnet zaczynałem sobie znów zdawać sprawę, że nie posiadam Albertyny. Widziałem migocącą w jej oczach to nadzieję, to wspomnienie, może żal, rozkosze których nie zgadywałem, których w tym wypadku Albertyna wolała się raczej wyrzec niż mi je wyznać. Chwytając jedynie pewne ich błyski w źrenicach Albertyny, spostrzegałem nie więcej niż widz, którego nie wpuszczono do sali i który, rozpłaszczając twarz o szybkę w drzwiach, nie może dojrzeć nic z tego co się dzieje na scenie. Nie wiem, czy tak było u Albertyny, ale to jest szczególna rzecz, ta wytrwałość w kłamstwie, jaką mają wszyscy co nas oszukują — tak jak oznaki wiary w dobro u największych niedowiarków. Próżnobyśmy powtarzali, że ich kłamstwo sprawia więcej przykrości niż wyznanie; próżnoby sobie zdawali z tego sprawę, i tak skłamaliby znów za chwilę, aby być w zgodzie z tem, czem rzekomo jesteśmy dla nich. Podobnie ateusz, choćby przywiązany do życia, da się zabić, aby nie zniweczyć pojęcia świata o jego odwadze.
W ciągu tych godzin, widziałem czasami bujają-