Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem te objawy, nie czyniąc żadnej aluzji do możebnego rozstania; wówczas sądziłem, że płyną z dąsów, które skończą się tego samego dnia. Ale te dąsy trwały czasami bez przerwy przez całe tygodnie, w ciągu których zdawało się, że Albertyna chce wywołać konflikt, tak jakby w tej chwili, w mniej lub więcej odległej strefie, widziała jakieś przyjemności, których pozbawiała jej niewola u mnie i które wpływały na nią aż do chwili ich końca, jak owe zmiany atmosferyczne, które nawet w zaciszu przy kominku oddziaływują na nasze nerwy, nawet z tak daleka jak gdzieś z wysp Balearskich.
Tego rana, podczas gdy Albertyna spala i kiedy próbowałem zgadnąć co w niej siedzi, dostałem list od matki. Wyrażała niepokój, że nie wie nic o naszych postanowieniach: a wyrażała go w tych słowach pani de Sévigné: „Co do mnie, jestem przekonana, że się nie ożeni; ale w takim razie poco mącić spokój dziewczyny, której nie zaślubi nigdy? Poco narażać ją na to, że odrzuci i zlekceważy jakąś dobrą partję. Poco zamącać myśli osoby, której tak łatwo byłoby unikać?“ Ten list sprowadził mnie na ziemię. „Poco szukać tajemniczej duszy, tłumaczyć wyraz twarzy i żyć wśród przeczuć, których nie śmiem zgłębić — powiadałem sobie. — Roiłem majaki, a rzecz jest całkiem prosta. Jestem młodym człowiekiem niezdecydowanym, a chodzi o jedno z owych małżeństw, w któ-