Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tego nie zobaczę ani jutro, ani pojutrze, ani nigdy. Biedny pokoik. Zdaje mi się, że to niemożliwe, to mi się nie mieści w głowie.
— Tak trzeba, byłaś tu nieszczęśliwa.
— Ale nie, nie byłam nieszczęśliwa, dopiero teraz będę.
— Ale nie, upewniam cię, to lepiej dla ciebie.
— Może dla ciebie!
Zacząłem uparcie patrzeć w próżnię, tak jakbym, opanowany głębokiem wahaniem, walczył przeciwko myśli, przychodzącej mi do głowy:
— Słuchaj, Albertyno, mówisz że jesteś tutaj szczęśliwsza, że będziesz nieszczęśliwa.
— Z pewnością.
— To wielki wstrząs dla mnie: czy chcesz, żebyśmy spróbowali przedłużyć o kilka tygodni... kto wie, tydzień po tygodniu można zajść bardzo daleko... wiesz że istnieją prowizor ja, trwające w końcu wiecznie.
— Och, jakibyś ty był milusi!
— Ale w takim razie, szaleństwo jest tak się dręczyć bez powodu całe godziny; to tak jak podróż, do której się człowiek przygotowuje, a potem nie jedzie. Jestem jak zbity z tego wszystkiego.
Posadziłem ją na kolanach, wziąłem rękopis Bergotte’a, którego tak pragnęła i napisałem na okładce: „Mojej małej Albertynce, na pamiątkę odnowienia kontraktu“.