Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Teraz — rzekłem — idź spać do jutra, kochanie, musisz być strasznie zmęczona.
— Jestem zwłaszcza bardzo kontenta.
— Kochasz mnie troszeczkę?
— Jeszcze sto razy więcej niż przedtem.
Nie miałbym powodu do szczęścia, gdyby ta komedyjka nie osiągnęła tej perfekcji w wyreżyserowaniu, do jakiej ją doprowadziłem. Gdybyśmy tylko poprostu mówili o rozstaniu się, byłoby to dość groźne. Wymieniając takie słowa, człowiek myśli że je wypowiada nietylko nieszczerze (co jest w istocie prawdą) ale swobodnie. Otóż takie słowa są naogół, bez naszej wiedzy, pierwszym szeptanym mimo naszej woli pomrukiem burzy, której się nie domyślamy. W istocie, to co wyrażamy wówczas jest czemś przeciwnem naszemu pragnieniu (aby żyć zawsze z tą którą kochamy); ale wyrażamy tem również ową niemożliwość wspólnego życia, przynoszącą nam codzienne cierpienie — cierpienie, które wolimy od mąk rozstania, a które w końcu wbrew naszej woli nas rozłączy. Tak dzieje się zwykle, ale nie odrazu. Najczęściej zdarza się — jak się okaże, z nami miało być inaczej — że w jakiś czas po słowach w któreśmy nie wierzyli, wprowadzamy w czyn bezkształtny szkic dobrowolnego rozstania, nie bolesnego, czasowego. Prosimy np. kobiety — poto aby później bardziej sobie podobała w naszem towarzystwie, a także chcąc sobie