Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

coraz to szybciej po pochyłości mojego smutku ku rozpaczy coraz to głębszej, z bezwładem człowieka, który, czując że go ogarnia chłód, nie próbuje walczyć i znajduje nawet w drżeniu z zimna rodzaj przyjemności. I gdybym miał wreszcie za chwilę — jak na to liczyłem — siłę opanowania się, otrząśnięcia i dania kontrpary, pocałunek Albertyny na dobranoc musiałby mnie pocieszyć nietyle po zmartwieniu, jakie mi sprawiła tak źle przyjmując mój powrót, ile po zmartwieniu jakiemu się poddałem, wymyślając formalności urojonego rozstania (dla rzekomego uregulowania ich) i przewidując jego skutki. W każdym razie, nie trzeba było aby to Albertyna powiedziała mi owo „dobranoc“ sama z siebie, coby mi utrudniło zwrot, jakim zaproponowałbym jej pojednanie. Toteż raz po raz przypominałem Albertynie, że godzina „dobranoc“ oddawna już nadeszła, co, zostawiając mi inicjatywę, pozwalało mi opóźnić je jeszcze na chwilę. W ten sposób, aluzjami do tak spóźnionej pory i do naszego zmęczenia przeplatałem pytania, które zadawałem Albertynie: „Nie wiem, dokąd się udam — odpowiedziała w zamyśleniu. — Może do Turenji, do ciotki. I ten pierwszy szkic projektu zmroził mnie tak, jakby był istotnie początkiem ostatecznego rozstania.
Popatrzała na pokój, na pianolę, na niebieskie atłasowe fotele.
— Nie mogę się jeszcze oswoić z myślą, że już