Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo się zawstydziłam swojej prośby.
— Jakiej prośby?
— Żeby wyprawić obiad.
— Ale nie, to nie to, nie ma mowy o wstydzie między nami.
— Owszem, właśnie, nie trzeba nadużywać dobroci tych, których się kocha. W każdym razie, przysięgam ci że to to.
Z jednej strony, nie umiałem nigdy wątpić o przysiędze Albertyny, z drugiej strony tłumaczenia jej nie zadowalały mojego rozsądku. Nie przestałem nalegać.
— Ależ wreszcie, miej odwagę dokończyć zdania, urwałaś na: zagrzać...
— Och, nie, zostaw!...
— Ale czemu?
— Bo to jest strasznie ordynarne; zanadto bym się wstydziła, żem to powiedziała przy tobie. Nie wiem skąd mi do głowy przyszło to wyrażenie, którego sensu nawet nie rozumiem, a które słyszałam raz na ulicy, w ustach ludzi strasznie plugawych; ot tak mi się powiedziało, ni w pięć ni w dziewięć. To się nie odnosi ani do mnie ani do nikogo, bredziłam poprostu.
Czułem, że nie wydobędę nic więcej z Albertyny. Skłamała, kiedy przysięgała przed chwilą, że powstrzymała ją obawa nietaktu; teraz to miał być wstyd, że się wyrwała z czemś zbyt pospolitem. Otóż to było z pewnością drugie kłamstwo. Bo