Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prosiła dokąd chcesz na elegancki obiad państwa Verdurin.
Niestety w Albertynie było kilka osób. Najbardziej tajemnicza, najprostsza, najokrutniejsza objawiła się w odpowiedzi, udzielonej mi z wyrazem niesmaku, odpowiedzi, której słów poprawdzie dobrze nie zrozumiałem — nawet słów początkowych, bo nie dokończyła. Odtworzyłem je aż nieco później, kiedy odgadłem jej myśl. Słyszy się wstecz, kiedy się zrozumiało:
— Ślicznie dziękuję! — rzekła: wydawać bodaj grosz na tych starych pierników, to już wolę, abyś mi pozwolił kiedy, żebym sobie dała zagrzać...
Ledwie to wyrzekła, twarz jej oblała się pąsem, przybrały wyraz rozpaczy; Albertyna zasłoniła dłonią usta, jakby chcąc wepchnąć w nie z powrotem słowa, których wcale nie zrozumiałem.
— Co ty mówisz, Albertyno?
— Nie, nic, zasypiałam poprostu.
— Ale wcale nie, jesteś bardzo rozbudzona.
— Myślałam o tym obiedzie dla Verdurinów, to bardzo ładnie z twojej strony.
— Ale nie, ja mówię o tem, coś ty powiedziała.
Podała mi tysiąc wersyj, nie godzących się wcale, nie mówię z jej słowami, które pozostały mętne, ale z samem tem urwaniem słów i z nagłym rumieńcem.
— Słuchaj, kochanie, nie to chciałaś powiedzieć, inaczej dlaczegobyś urwała.