Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmiech ściągał nieco źrenicy na białko, które inaczej byłoby całkiem białe. Podobnie okno wśród obłoków wprowadza trochę błękitu w niebo watowane chmurami. Zresztą monokl margrabiego chronił niby szkło na cennym obrazie ten delikatny proces. Co do samej intencji śmiechu, nie wiedziało się zbytnio czy była uprzejma: „A, hultaj! Doprawdy, godzien jesteś zazdrości. Masz łaski u kobiety djablo inteligentnej.“ Albo szelmoska: „Hehe, drogi panie, widzę że sobie kpią z pana na potęgę“; albo usłużna: „Bądź pan spokojny, ja jestem tutaj, biorę rzecz na wesoło, bo to jest czysty żart, ale nie pozwoliłbym się znęcać nad panem“; albo pełna okrutnego wspólnictwa: „Nie mogłem jeszcze sam panu dosolić, ale widzi pan, pękam ze śmiechu ze wszystkich szpileczek które panu aplikuje żona. Kulam się ze śmiechu, zatem aprobuję, ja, mąż. Toteż, gdyby panu przyszła ochota się obrażać, miałbyś ze mną do czynienia, paniczu. Najpierw wyciąłbym ci parę tęgich policzków, a potem skrzyżowalibyśmy szpady w lasach Chantepie.“
Jakibądź miały sens te różne interpretacje wesołości męża, wyskoki żony kończyły się rychło. Wówczas p. de Cambremer przestawał się śmiać, przelotna źrenica znikała, że zaś widz odzwyczaił się od paru minut od całkowicie białego oka, dawało ono temu czerwonemu normandczykowi coś

33