Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do którego Robert zabronił jej robić oko, wybuchnęła obelgami.
— A to dobre! Więc teraz ten młody człowiek! dobrze robisz, żeś mnie uprzedził; rozkoszna rzecz śniadanie w takich warunkach! Niech się pan nie zajmuje tem co on mówi, on jest trochę wstawiony; a zresztą — dodała obracając się do mnie — on tak mówi, bo myśli że to jest szyk, że to jest w wielkim stylu takie sceny zazdrości.
I zaczęła rękami i nogami dawać wyraz swemu zdenerwowaniu.
— Ależ, Zizi, to ja mogę być zirytowany. Ośmieszasz nas w oczach tego pana, który będzie przekonany, że ty go kokietujesz, a który wygląda na figurę z pod najciemniejszej gwiazdy.
— Mnie przeciwnie bardzo się podoba; popierwsze, ma cudowne oczy, do tego umie patrzeć na kobiety; czuć, że je musi kochać.
— Milcz przynajmniej, póki ja nie wyjdę. Tyś zupełnie oszalała! — krzyknął Robert. — Garson, moje rzeczy.
Nie wiedziałem, czy mam iść za nim.
— Nie, chcę być sam — rzekł do mnie tym samym tonem, jakim przed chwilą mówił do swojej kochanki i tak jakby był na mnie wściekły. Gniew jego był niby wspólna fraza, dająca w operze

34