Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ga, okryta jedynie promieniami wysyłanemi przez jakieś wewnętrzne słońce, charakteryzacja jej była nie tylko powierzchowna, ale głębsza; Gilberta robiła wrażenie, że przedstawia jakieś bajkowe zwierzę, lub że włożyła jakiś mitologiczny kostjum. Ta ruda cera pochodziła od jej ojca, jakgdyby natura, stwarzając Gilbertę, miała rozwiązać to zadanie, aby stopniowo odtworzyć panią Swann, mając jako materjał jedynie skórę pana Swann. I natura spożytkowała ją doskonale, jak snycerz, który stara się zostawić widoczne słoje i sęki. W twarzy Gilberty, w kąciku idealnie odtworzonego nosa Odety, skóra podnosiła się, aby oddać wiernie dwa pieprzyki Swanna. Była to niby nowowyprodukowana odmiana pani Swann, oglądana obok niej, niby biały bez obok bzu lila.
Nie trzeba sobie zresztą wyobrażać ostrej linii granicznej między temi dwoma podobieństwami. Chwilami, kiedy Gilberta się śmiała, widziało się owal policzków jej ojca w twarzy matki, jakgdyby je zestawiono razem dla sprawdzenia co wyda taka kombinacja; ten owal precyzował się tak jak kształtuje się embrjon, wydłużał się, wydymał, i po chwili znikał. W oczach Gilberty było szczere i życzliwe spojrzenie jej ojca; to które miała wręczając mi agatową kulę i mówiąc: „Zachowaj ją na pamiątkę naszej przyjaźni”. Ale wystarczało spytać Gilbertę o to co robiła, natychmiast ujrzało się w tych samych oczach zakłopotanie, niepewność, uda-

212