Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwiędłych liści, dochodzącą czasem do bezsenności. W moim zamkniętym pokoju owe liście jesienne — wywołane pragnieniem ujrzenia ich — stawały od miesiąca między moją myślą a lada przedmiotem, i wirowały niby żółte plamy, które czasem, na cobądź patrzymy, tańczą nam przed oczami. I tego rana, nie słysząc już aby deszcz padał jak w poprzednie dni, widząc że piękna pogoda uśmiecha się w szczelinach firanek niby w kącikach zamkniętych ust, które dają się wymknąć tajemnicy szczęścia, uczułem że mógłbym ujrzeć owe żółte liście prześwietlone słońcem, w pełni ich krasy; i nie mogąc się powstrzymać od ujrzenia drzew (tak samo jak niegdyś, kiedy wiatr dął za mocno w kominku, od wybrania się nad morze), wyszedłem aby się udać do Trianon, przez Lasek buloński. Była to godzina i pora roku, w której Lasek wydaje się może najbardziej wieloraki, nie tylko dlatego że jest najbardziej zróżnicowany, ale że jest zróżnicowany inaczej. Nawet w otwartych miejscach, skąd ogarnia się wielką przestrzeń, nawprost ciemnych dalekich mas drzew bez liści lub z liśćmi jeszcze z lata, tu i ówdzie podwójny rząd rudawych kasztanów robił wrażenie, jakgdyby, na ledwo rozpoczętym obrazie, dekorator wymalował tylko te kasztany, zanim jeszcze pociągnął farbą inne partje; i aleja ta ukazywała się w pełnem świetle zapra-

242