Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szając do przechadzki jakieś osoby, które domaluje się później.
Nieco dalej, tam gdzie drzewa były pokryte zielonemi liśćmi, jedno, małe, krępe, bez głowy ale uparte, potrząsało na wietrze brzydką czerwoną hyrą. Gdzieindziej znowuż pierwsze przebudzenie, istny maj liści: liście cudownego samopnącego wina, uśmiechniętego niby zimowa róża, kwitły od samego rana. Lasek miał prowizoryczny i sztuczny wygląd szkółki drzew albo parku, gdzie czy to dla celów botanicznych, czy w przeddzień jakiegoś festynu, pomieszczono pośród pospolitych drzew, jeszcze nie usuniętych, parę cennych egzemplarzy o fantastycznem ulistnieniu, zdających się dokła siebie stwarzać wrażenie przestrzeni, powietrza, jasności.
Tak więc, była to pora, kiedy lasek buloński ujawnia najwięcej różnorodnych elementów i składa najwięcej odmiennych partyj w skomplikowaną całość. I godzina była potemu. Tam, gdzie drzewa jeszcze zachowały liście, uległy one jakgdyby skażeniu swojej materji, począwszy od punktu w którym dotknęło je światło, rano prawie horyzontalne, tak jak znów miało się stać horyzontalne w parę godzin później o zmierzchu, w chwili gdy zapala się jak lampa, muska zdaleka zieleń sztucz-

243