Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mijającą aleję des Acacias tak jakby to była poprostu najkrótsza droga do domu, i oddającą leciutki ukłon panom w powozach, którzy, poznając z daleka jej sylwetkę, kłaniali się, powiadając sobie że nikt nie ma tyle szyku. Ale w miejsce prostoty stawiałem na najwyższem miejscu przepych, kiedy, zmusiwszy Franciszkę, ledwie zdolną iść i powiadającą że nóg nie czuje, do dreptania godzinę tam i spowrotem, ujrzałem wreszcie, wyłaniającą się od porte Dauphine, wiktorję pani Swann, unoszoną przez parę ognistych, szczupłych i stylizowanych koni, takich jakie się widzi na rysunkach Constantina Guys, dźwigającą na koźle olbrzymiego stangreta w futrzanej czapie kozackiej, obok małego grooma, przypominającego balzakowskiego tigre „nieboszczyka Beaudenord”; kiedy ujrzałem — lub raczej uczułem jej kształt, rysujący się w mojem sercu ostrą i wyczerpującą raną — tę nieporównaną wiktorję, umyślnie trochę za wysoką, zdradzającą, poprzez swój zbytek „dernier cri”, aluzje do dawnych form. Ten obraz, to było dla mnie wcielenie królewskiego prestige’u, monarszego wjazdu, z którego wrażeniem nie mogła później dla mnie rywalizować żadna prawdziwa królowa, ponieważ miałem o ich władzy pojęcie mniej mgliste i bardziej doświadczalne. W wiktorji spoczywała nie-

237