Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dbale pani Swann, z włosami obecnie blond, z jednym puklem siwym, przepasanemi wąską wstążką kwiatów, najczęściej fiołków, z której spływały długie welony. W ręce miała parasolkę lila, na ustach dwuznaczny uśmiech, w którym widziałem jedynie łaskawość Majestatu, a w którym była zwłaszcza zalotność kokoty. Skłaniała łagodnie ten uśmiech ku osobom, które ją witały; jednym mówił on: „Pamiętam wybornie, to było rozkoszne!” drugim: „Jak ja byłabym chciała! To był fatalny zbieg okoliczności!”; innym: „Ależ owszem! Jakiś czas będę jechała w sznurze powozów, a skoro będę mogła, skręcę.” Nawet kiedy przechodzili nieznajomi, pozwalała igrać na wargach leniwemu uśmiechowi, natchnionemu jakgdyby oczekiwaniem lub wspomnieniem kochanka, wyrywając okrzyk: „Jaka ona piękna!” A tylko dla niektórych mężczyzn miała uśmiech cierpki, sztuczny, niespokojny i zimny, który znaczył: „Tak, bydlę, wiem że masz język żmiji i że nie możesz się wstrzymać aby nie paplać! Czy ja się tobą zajmuję, powiedz?”
Przechodził Coquelin, rozprawiając w gronie przyjaciół i słał dłonią szerokie teatralne pozdrowienia osobom w powozach; ale ja myślałem tylko o pani Swann i udawałem że jej nie widzę, bo wiedziałem, że w pobliżu Tir aux pigeons każe stangretowi zjechać w bok i zatrzymać się, aby iść

238