Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tygodniowi zaczynającemu się od poniedziałku, kiedy praczka miała odnieść białą kamizelkę poplamioną przezemnie atramentem, — aby wsiąknąć w ów tydzień, opuściwszy idealny czas, w którym nie istniały jeszcze. Ale byłem dopiero w drodze ku szczytowi upojenia; dosięgłem go wreszcie, kiedym usłyszał z ust ojca: „Musi być jeszcze zimno na Canale Grande; warto, żebyś zapakował na wszelki wypadek zimowe palto i ciepłą kamizelkę”. To mi dopiero dało objawienie, że na pluskających ulicach, zaczerwienionych odblaskiem Giorgione’a, mogliby się przechadzać po Wenecji w przyszłym tygodniu, w wilję świąt Wielkanocnych, nie — jak mimo tylu otrzeźwień wciąż roiłem — ludzie „majestatyczni i straszliwi jak morze, połyskujący bronzem pancerzy pod fałdami krwawego płaszcza”, ale że to ja sam mógłbym być ową maleńką figurką, którą, na wielkiej fotografji kościoła św. Marka, ilustrator pokazał stojącą w meloniku przed portalem. Te słowa wprawiły mnie w ekstazę: uczułem — do tej pory zdawało mi się to niemożliwe — że naprawdę wnikam między te „ametystowe skały, podobne do raf morza Indyjskiego”; wspaniałym i przewyższającym moje siły gestem zrzucając z siebie, niby zbyteczną skorupę, atmosferę mego pokoju, zastąpiłem ją odpowiednią porcją powietrza Wenecji, owej atmosfery morskiej, niewysłowionej i odręb-

195