Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dynie za cenę największego zmęczenia, i nie wartą tej ceny. Z nielicznych ogródków, psy, zbudzone naszemi samotnemi krokami, nawoływały się szczekaniem; zdarza mi się niekiedy jeszcze słyszeć je wieczorem, a między nie musiała się schronić aleja Dworcowa (kiedy na jej miejscu stworzono w Combray publiczny ogród), bo gdziekolwiek się znajdę, z chwilą gdy te szczekania zaczną się rozlegać i odpowiadać sobie, widzę aleję z jej lipami i z chodnikiem oświetlonym przez księżyc.
Naraz, ojciec zatrzymywał nas i pytał matki: „Gdzie jesteśmy?” Wyczerpana wędrówką, ale dumna z niego, wyznawała mu tkliwie, że nie ma pojęcia. Wzruszał ramionami i śmiał się. Wówczas, tak jakby wydobył z kieszeni, wraz z kluczem, tylną furtkę ogrodu, pokazywał ją nam, stojącą przed nami; rzekłbyś przybyła wraz z rogiem ulicy św. Ducha, aby nas oczekiwać na końcu tych nieznanych dróg. Matka powiadała z podziwem: „Ty jesteś nadzwyczajny!” I, począwszy od tej chwli, nie potrzebowałem już robić ani kroku, ziemia szła za mnie w tym ogrodzie, gdzie od tak dawna moim czynnościom przestała towarzyszyć świadoma uwaga: przyzwyczajenie brało mnie w swoje ramiona i niosło mnie jak małe dziecko do łóżka.

214