Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do Montjouvain. Nazajutrz była niedziela, wstawało się aż na sumę, zatem, jeżeli był księżyc i jeżeli było ciepło, zamiast wracać prostą drogą, ojciec, z dumą przewodnika, prowadził nas przez Kalwarję na długi spacer, w którym słaba zdolność orjentacyjna i topograficzna matki kazała jej widzieć niemal dowód strategicznego genjuszu. Czasami szliśmy aż do wiaduktu, którego kamienne progi zaczynały się od dworca i wyobrażały dla mnie wygnanie i rozpacz, kres cywilizowanego świata, ponieważ co rok, w chwili przyjazdu z Paryża, zalecano nam dobrze uważać kiedy będzie Combray, nie przeoczyć stacji, być gotowym zawczasu, bo pociąg rusza po dwóch minutach i zapuszcza się wiaduktem poza kraje chrześcijańskie, których Combray znaczyło dla mnie ostateczną granicę.
Wracaliśmy aleją Dworcową, gdzie znajdowały się najładniejsze wille w gminie. W każdym ogrodzie blask księżyca, niby na obrazach Huberta Robert, rozrzucał połamane stopnie z białego marmuru, wodotryski, uchylone furtki. Blask księżyca zburzył biuro telegraficzne. Została zeń jedynie kolumna, nawpół złamana, ale zachowująca piękność nieśmiertelnej ruiny. Wlokłem nogi, upadałem z senności, zapach lip nasycający powietrze wydawał mi się jakby nagroda, którą można było uzyskać je-

213