Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dogonić ją i przeprowadzić. „Trzy godziny, to niepojęte, jak ten czas leci.”
Małe uderzenie w szybę, jakgdyby coś ją trąciło, tuż potem obfity opad, lekki niby ziarnka piasku któreby zrzucono z piętra wyżej; potem opad obfitszy, regularniejszy, wchodzący w pewien rytm, płynny, dźwięczny, muzyczny, niezliczony, powszechny: to był deszcz.
— I co, Franciszko, co mówiłam? Ależ pada! Ale zdaje mi się, że słyszałam dzwonek u furtki w ogrodzie; idź zobaczyć, kto może być na dworze w taki czas.
Franciszka wracała.
— To pani Amedeuszowa (moja babka) powiedziała, że się trochę przeleci. A przecie leje tęgo.
— To mnie nie dziwi, rzekła ciocia wznosząc oczy do nieba. Zawsze mówiłam, że ona nie ma w głowie tak jak wszyscy. Wolę już, że ona jest w ogrodzie, niż żebym sama miała tam być w tej chwili.
— Pani Amedeuszowa, to zawsze wprost przeciwnie jak wszyscy, mówiła Franciszka łagodnie, zachowując na chwilę w której znajdzie się sama z resztą służby stwierdzenie, że, jej zdaniem, babka jest trochę pomylona.
— Już po błogosławieństwie! Eulalja nie przyjdzie już, wzdychała ciotka; musiała się zlęknąć deszczu.

192