Strona:Mali mężczyźni.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciechą: bo jak ludzie kogoś odstąpią, gotów on czerpać osłodę, nawet w kury zaufaniu.
Jednakże nie przyjął Tomek nowego wspólnika, gdyż podejrzliwość zatruła spokój téj duszyczki, tak niegdyś ufnéj. Narzucał się Antoś, ale odpowiedział mu, z zaszczytném poczuciem sprawiedliwości:
„Może się okaże, iż Alfred nie wziął moich piéniędzy, więc będziemy znowu wspólnikami. Chociaż nie przypuszczam, żeby się tak stało, chcę mu dać sposobność usprawiedliwienia się, i zatrzymam jeszcze to miejsce, na pewien czas.“
Ze wszystkich chłopców, tylko jednemu Karolkowi mógł Tomek zaufać swój skład, gdyż wprawny był w zbiéraniu jajek, przynosił je w całości, a w nagrodę poprzestawał na jabłku, lub ciasteczku. Nazajutrz rano po niedzieli tak smutno spędzonéj przez Dana, — Karolek, pokazując owoce długich poszukiwań, rzekł do swego zwierzchnika:
„Mam tylko dwa.“
„Coraz gorzéj idzie; jak żyję, nie widziałem tak nieznośnych kur,“ mruknął Tomek, pomnąc, że ich miéwał po sześć, w niektóre dni.
„Włóż je w mój kapelusz, i podaj kawałek nowéj krédy, gdyż muszę je zapisać, w każdym razie.“
Karolek, wszedłszy na półkorcówkę, zajrzał do dna wialni, gdzie Tomek kładł zazwyczaj materyały piśmienne.
„Jak tam dużo piéniędzy!“ rzeki biédny idyota.
„Co ty pleciesz! Albożbym zostawiał tam moję kasę, teraz?“ odparł Tomek.
„Widzę je, — jeden, cztery, dwa dollary,“ upiérał się Karolek, nieznający jeszcze dobrze cyfr.
„Jakiż z ciebie głupiec!“ zawołał Tomek, i sam skoczył po krédę; ale o mało nie padł na ziemię,