Strona:Mali mężczyźni.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ożywiła mu się na te słowa gminna i ogorzała twarz; co widząc, pani Ludwika pospieszyła do swéj gromadki z okrzykiem: „Wybiérajcie się prędko, wszyscy pojedziecie.“ Ucieszyło ją to mocno, że sprawi przyjemność wychowankom i nie zasmuci synka: według jéj zdania bowiem, jestto powinnością starszych, szanować dziecięce nadzieje, zamysły i rozrywki, — nie sprzeciwiać im się, chyba z konieczności, i nigdy nie obracać w śmieszność.
„Czy ja także pojadę?“ zapytał Dan.
„Ciebie głównie miałam na myśli; ale zamiast zrywać jerzyny, siedź spokojnie i ciesz się pięknemi rzeczami, które umiesz zawsze znaleść w koło siebie,“ odrzekła pani Bhaer, przejęta wdzięcznością za jego serdeczne chęci.
„Ja także! ja także!“ wołał Robcio, tańcząc z radości, i brzękał dzbanuszkiem, jakby kastanietami.
„Dobrze; Stokrotka i Andzia wezmą cię w opiekę. Ale stawcie się przy furtce od parkanu o piątéj, bo Silas przyjedzie po was.“
Robcio rzucił się matce na szyję, obiecując, że jéj przyniesie wszystkie jerzyny, jakie tylko znajdzie, i nie zjé ani jednéj. — Potém usadowiła się dziatwa na wozie, i odjechała z wesołą wrzawą. Najbardziéj uszczęśliwioną twarzyczkę miał Robcio, pośród swych małych opiekunek; uśmiéchał się do całego świata i powiewał swym najładniejszym kapelusikiem, gdyż pobłażliwa matka nie miała serca wzbronić mu téj uciechy, w tak uroczysty dzień.
Jakież rozkoszne było owo popołudnie, mimo wypadków przywiązanych zwykle do podobnych wycieczek! Ma się rozumiéć, że najpierwszy zdarzył się Tomkowi: oto padł na gniazdo os, które pokłuły go