Strona:Maksym Gorki - W więzieniu.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego musi być ostro cienki, niemiły, że nie ma w nim oddźwięków piersiowych i właściwych ludziom dobrym i miękkim. I Misza wrogiem spojrzeniem obrzucił ścianę, poza którą spał już pewnie człowiek ów, podobny jaskrawemu płomieniowi świecy w brudnej, ogromnej, zakurzonej latarni.
Napływały mu znowu do głowy szeregi regularnych, miarowo stąpających dzielnych, twardych, jak kawałki lodu słów i poczęły się łączyć w jasno określone myśli: Jak długo władcy życia oddawać się będą wybrykom swej potęgi, a niewolnicy żyć w poniżeniu tchórzliwem, tak długo życie być nie może piękne, niesprawiedliwe...
Objął go chłód poranka w ramiona. Misza spoglądał mrugając raz po raz czerwonymi od bezsennych nocy oczami na kwiaty lodowe, zwracając czasem oczy z niewytłumamaczalną zawiścią na ściany.
Nie mógł tego uczucia opanować, choć sobie je mimowoli uświadomił. Przez ciąg kilku nocy wypełniła ta ściana duszę jego niezliczoną ilością szybkich, nerwowych stuknięć, a teraz, gdy począł je zamieniać na myśli, uczuł, że dusza pokrywa mu się takimi samymi, zimnymi, lodowymi rysunkami, jak te oto szyby.
Ale równocześnie i tem uczuciem, wypłynęła z głębin duszy jego myśl dobra, od której wiało ciepłem:
Wszystko to jest samowolne i niesprawiedliwe... czyż można ludzi dzielić na dwa jeno obozy? Ja... naprzykład... ja nie jestem w gruncie rzeczy ni panem, ni niewolnikiem!