Strona:Maksym Gorki - W więzieniu.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I zawstydzony dodał z uśmiechem:
— Mam jeden wiersz... w sam raz stosowny dla niego.
— Co za wiersz, mów pan! prosił Misza.
Oficerow obejrzał się dokoła, zamknął oczy i wyszeptał z westchnieniem:
— Potem... przy okazyi... no chodź pan, chodź pan... ja sobie pójdę, mógłby nas kto zobaczyć!
— Słuchajcie Oficerow — rzekł Misza niezadowolony, przytrzymując go za rękaw munduru — Pan musisz ztąd iść... rozumiesz pan?... co prędzej stąd iść... pańska dusza ciągle się boi... cóżeś to pan za dozorca?... dusza się boi i chce byś stąd odszedł.
— Ale gdzie pójdę!?... wykrzyknął głucho dozorca wydzierając rękaw z palców Miszy... To zresztą wszystko jedno... wszędzie to samo... dla człowieka spokój lubiącego, życie całe więzieniem... jedno dlań miejsce tylko... jedno ciche spokojne, dobre miejsce... grób!
Poszedł z głową zwieszoną na piersi, a Misza czując litość dla Oficerowa, i zarazem zagniewany na niego kroczył wzdłuż muru więziennego i myślał z wielką goryczą:
— I jaki sens w życiu tego człowieka, jaki sens?
Z nieba spadały z wachaniem, niepewnie, smutnie białe gwiazdeczki śniegu na mokry dach więzienia i brudną ziemię. Spadały w błoto i nikły bez śladu.
Za narożnikiem gmachu spostrzegł Misza, zbity, szary kłąb aresztantów. Jeden z nich stał opodal pod murem.