Przejdź do zawartości

Strona:Maksym Gorki - W więzieniu.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skulił się, piersi drgały mu nerwowo, jak psu ściganemu. Głową kręcił śmiesznie, pięści przycisnął do piersi i zachrypłym głosem mruczał:
— Bracia to nie ja... to nie ja... bracia wierzcie mi... to nie ja! Przed nim stało bez ruchu trzech kompanów. Jeden z nich teraz właśnie rzekł krótko, spokojnie.
— Nie straszcie go dzieci, nie bijcie go!
Cofnął się nagle w tył, potem rzucił naprzód, podniósł raptownie nogę w górę, i trafił delikwenta w dolną część brzucha, mówiąc przytem:
— Nie bijcie go... na co?... po co... bić!
Aresztant jęknął głucho, i jak worek mąki, ciężko padł na ziemię, kompani ujrzawszy to, poczęli zwolna, bez pośpiechu deptać po leżącym, podnosili nogi razem, opuszczali je miarowo, jakby chcieli z człowieka i błota ugnieść jedną kupę ciasta... Głuche uderzenia obcasów o miękkie ciało przygłuszały spokojny głos wysmukłego katorżnika, powtarzającego za każdym ciosem nogi:
— Nie bijcie go... dość tego... nie bijcie go... raz! dwa!... razi... dwa!...
Gniew, przerażenie i wstręt napełniły duszę Miszy.
Zdawało mu się nagle, że go dym dławi, coś gorącego uderzyło mu na mózg, czarność jakaś zasłoniła mu oczy i bez słowa, dysząc ciężko, rzucił się naprzód...
Ale trzech katorżników już się zawróciło do odejścia, a wysoki rzekł: