Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zierał w oczy szydercze porucznika Gronosky‘ego — w straszne oblicze śmierci.
A nie miał przy boku siłacza Lisa, nie miał nikogo...
Postanowił bronić się na śmierć. Broni nie miał a stare zbroje i żelastwa wyniesiono z jego celi, nim go tam zamknięto. Widział przed sobą tylko żelazny dzbanek i miednicę. Obejrzał łóżko i rozluźnił w niem pod siennikiem silny, żelazny pręt, by w danej chwili dobyć go niespodzianie i posłużyć się nim, niby maczugą. Nie da wziąć się i uprowadzić żywcem! Śmierć swoją każe okupić drogo!
Nadchodziła noc — może ostatnia jego noc.
Długo, długo wsłuchiwał się w grobowe milczenie sędziwych murów, potem ukląkł przy łóżku i odmawiał pacierze, z tem uczuciem, że ma lat sześć czy siedem a przy boku jego klęczy matka. W czarnej tej chwili życia wydała mu się ona niezmiernie bliską, niemal obecną. We wszechświecie całym wyczuwał jej serce jako źródło swego istnienia na ziemi i jako źródło bezdennej, zawsze dlań bijącej miłości.
Oparł skołataną głowę o krawędź łóżka, a skołataną myśl złożył na błogiej świadomości, że serce matki oplata go niby chore, biedne dziecię i czuwa nad nim z nieprzebraną dobrocią. A gdy ocknęła się myśl i otworzył oczy, ujrzał promień księżycowego blasku, przecinający czarną przestrzeń pieczary, i zdawało mu się, że na srebrnej tej taśmie wstąpił w głębokie mroki jego duszy djamentowy odblask uczuć tej złotej dziewczyny polskiej, co podnosiła go na wyżyny magicznem swem działaniem. Może myślała o nim i myśli te za pośrednictwem miesiąca spływały na głowę straceńca srebrzystą, błogosławioną smugą ukojenia i nadziei.
Świtało. Ptak jakiś przysiadł na gzymsie otworu okiennego, zakwilił i odfrunął. Więzień,