Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




XIV.

Czas, największy wróg więźnia, pastwił się i znęcał nad przymusowym pustelnikiem. Minuta za minutą wlokły się niby rząd zgrzybiałych tragarzy, grzęznących w błonistych wertepach. Przejmująca nuda piłowała bezlitośnie nerwy samotnika. Cierpiał na okropny głód wrażeń optycznych, słuchowych, byle jakich. Byle się coś działo i przerwało martwą monotonię, byle mógł umysłem uchwycić się jakiegobądź nikłego przejawu życia i wybrnąć ze śmiertelnej nudy!...
Znużony samotnością umysł domagał się karmu z nazewnątrz, bo niekiedy był wyczerpany do dna, jak studnia.
W pół do jedenastej. Jeszcze całe półtorej godziny dzieliło go od obiadu, a więc od przyjścia dozorcy, schodzenia po schodach, od widoku twarzy od ruchu i głosu ludzkiego w kuchni. Jeszcze długie dziewięćdziesiąt minut.
Wiktor ze zegarkiem w ręku wyciągnął się na łóżku, obserwował pajęczyny, zali nie ujrzy operującego pająka, i sen skleił jego powieki. Dobrodziej zabrał go w krainę niepamięci i pokoju.
Nagle ocknął się. Otwierano drzwi. Wszedł dozorca, chociaż do obiadu była blisko godzina. Niósł ze sobą — rzecz dla więźnia ciekawa — krzesło, porządne, niekulawe krzesło. Postawił