Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakim panem sędzią? — zdziwił się sądkowaty bojowiec, opuszczając żelazny pręt, którym chciał go zdzierżyć.
— Jakim? Dobrze to wiecie. Tym, który was na mnie nasłał.
— Mensch, co ty pleciesz? O kim mówisz?
— Jesteście w ręku sędziego i przed nim odpowiecie za to, jeśli włos spadnie mi z głowy... Wyraźnie wam zakazał nagabywania mnie, przestrzegał was...
— Nie znamy żadnego sędziego! — rzekł zbity z toru półgłówek, na którego ów „bukok“, to straszydło na dzieci w postaci jakiegoś sędziego zrobiło niespodziewane wrażenie.
— Ale znacie jego pełnomocnika! — rzucił im Wiktor i trzymał ich w szachu: — Powtarzam: — jesteście w mocy surowego sędziego, który zakazywał wam nagabywania oficera.
— Oficera?
— Tak jest, oficera!
Orgeszowcy zbaranieli. Wytrzeszczyli na niego oczy gapowato i poczęła się parlamentarka, w której obie strony naciągnęły łagodniejsze struny.
Wiktor przyrzekł im wyjaśnić nazajutrz, dlaczego go uprowadzono i dlaczego powinni drżeć przed owym sędzią a wreszcie wzniecił w nich mglistą nadzieję, że czeka ich nagroda, jeśli traktować go będą po ludzku.
Gdy opuścili pana oficera spokojnie, zdumiał się on, że udało mu się uniknąć drugiej, rozpaczliwej rozprawy. Zawdzięczał to swej odwadze, determinacji, dumie; niby pogromca dzikich bestji utrzymał ich w poddaństwie szpadą swej znakomitej wyższości.