Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie oprzytomniał trochę, uświadomił sobie, że nie dotarł jeszcze do celu, podniósł się i przysiadł znów na parapecie otwartego okna.
— Tak mnie pani czarno odmalowała sama sobie, że... doprawdy nie śmiem... oświadczyć się pani...
— Nie teraz jeszcze! Panie Wiktorze najdroższy, jeśli okaże się, że pan tak mnie kocha, jak pan teraz myśli, że pan mnie kocha, to wtedy... oświadczy mi się pan. Później, po plebiscycie...
— Dopiero po plebiscycie?! W styczniu?
— Przez ten czas pan musi poznać mnie i siebie.
Spochmurniał.
— Pani jest przerażająco rozważna...
— Niech pan się nie dziwi. Dla kobiety małżeństwo jest czemś wiele, wiele ważniejszem niż dla mężczyzny.
— I tak skazuje mnie pani na... rekolekcje, na kwarantannę, na pokutę czy jak to nazwać. Mam zdawać egzamin, zdobyć zaufanie.
— Ma pan poznać siebie i wysondować głębię swych uczuć dla mnie. Powtóre do dnia dzisiejszego pan mnie nie znał.
Zamyślił się głęboko.
— Ja panią znam dosyć.
— Dosyć?
— Zupełnie dosyć — zapewnił ją z naciskiem i, miłością swą uskrzydlony, począł z wzrastającem, pięknem uniesieniem: — Ja poznałem panią już przed naszą dzisiejszą rozmową i o więcej nie pytam. Poznałem panią wtedy, gdy pani — taka przemiła, taka polska, ściskała się z wieśniaczką naszą. I wtedy, gdy wśród huku granatów i wycia tej hordy miałem panią przy boku, z tym niesfornym, a miłym kosmykiem włosów na czole — taką mężną, wierną, przepyszną dziewczynę żołnierską, co „nie lubi uciekać“... I spojrzałem — wtedy w głąb duszy