Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doprawdy nie wiem, coby się ze mną stało, gdyby pan miał mnie tak potraktować, jak pannę Emmę albo gdyby mnie pan porzucił.
On zaczerpnął powietrza a wraz z powietrzem odwagi i, biorąc ją w okowy żelaznego spojrzenia, wycedził:
— A czy, polegając na mej miłości, i na mym charakterze, pani... zostałaby moją żoną bez wahania?
— Bez wahania! — odrzuciła odruchowo i pokraśniała, bo, lubo żyjąc w przeczuciu i oczekiwaniu tego zapytania, przejęło ono ją dreszczem do posad organizmu sięgającym.
— Tartak wystarczyłby pani? — wyszeptał z bijącem jak młot sercem, trzymając się gwałtem na krawędzi przytomności.
— Jesteśmy młodzi. Ja mogłabym także pracować. A rodzice moi dopomogliby nam przecież.
— To prawda, co pani mówi?! — kipiał radością. — Więc, najdroższa panno Jadwiniu, wszystko byłoby dobrze, gdybym ja nie był, w jej pojęciu, takim lampartem, na którego uczuciach kobieta nie może wcale budować gmachu przyszłości... Czy ja jestem taki czarny charakter? — Złota, śliczna, ukochana, wymodlona panno Jadwiniu...
Łuna przeszła przez nią, gdy począł tak na nutę trubadura i chciał rzucić się do niej.
— Panie Wiktorze! — zawołała zaalarmowana i po raz trzeci w ciągu tej rozmowy upominała go: — Niech pan się uspokoi i siada tu na krześle!
Wytargował jednak tyle, że pozwoliła mu klęknąć, uwisnąć u jej kolan i pastwić się nad jej rączką. Zapomniał o wszystkiem, zatopił się w ciepłocie lubych, jedwabistych łapek, wydanych na całopalenie.
— Już dosyć, panie Wiktorze drogi!... — broniła się i zakazywała, dziwnie zachęcająco, rozkwitając w cudną różową różę.